Budapeszt – dla miłośników magii, mroku i medycyny

Budapeszt – miasto, które zachwyca. Piękno Krakowa, rozmach Warszawy. A może jednak  bardziej Wiedeń?

W każdym razie warto je zobaczyć i wyrobić sobie własną opinię. Stare apteki, pracownia alchemika, labirynt Draculi, muzeum Unicum, ulotna Woda Królowej Węgier i relaks w termach, to tylko kilka atrakcji wycieczki pt. „Budapeszt w jeden dzień”.

Po drodze do Budapesztu – Brno, Velence i Balaton

Po drodze z Polski do Budapesztu warto też zrobić przystanek w Brnie i zwiedzić drugie największe w Europie ossuarium o wdzięcznej nazwie – Kostnice u sv. Jakuba. Drugie największe po katakumbach paryskich, choć jednocześnie dużo mniejsze. Nadal robiące duże wrażenie. Polecam wszystkim zainteresowanym tanatoturystyką/dark tourism.

Brno kryje też ciekawe apteki i jeszcze więcej ciekawych rzeczy w podziemiach np. pracownię alchemika (było akurat święto narodowe i była zamknięta dla zwiedzających…).

Przed Budapesztem można zajrzeć nad jeziora Velence (historycznie powiązane z Wenecją) i większy i dużo słynniejszy Balaton. Przyznam, że w końcu września i po sezonie – rozczarowanie. Infrastruktura (problem z parkowaniem, płatnościami) i komunikacja językowa 1/10.

Niby ładnie, niby ciekawie – przeprawa promem na Półwysep Tihany i Wzgórza Balatońskie znajdujące się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO okazały się nieporozumieniem. Po lawendzie, z której ma słynąć półwysep, pozostało jakieś wykoszone pole, a poziom wkurzenia przekraczał szanse na uspokojenie nawet w destylarni lawendy. Znów 1/10.

Btw, naprawdę nie rozumiem, po co zbierać 100% lawendy z pola czy ogrodu. Ona kwitnie do listopada i nadal dodaje uroku i zapachu… W śniegu wygląda wprost uroczo.

Tyle po pierwszym z całych dwóch dni przeznaczonych na zwiedzanie Węgier. Tak krótka wyprawa wynikała z wizyty na weselu, zresztą uroczym. Zwłaszcza ceremonia w kościele reformowanym, którą prowadziła energiczna kapłanka. Pierwsza taka ciekawa ceremonia od czasów druidzkiej, na której przypadkiem znalazłam się kilka lat temu bardzo wcześnie rano w Stonehenge, ale to już inna opowieść.

W każdym razie zapowiadało się, że kraj naszych bratanków do szabli i do szklanki zostanie wpisany także na moją listę. Listę “moja noga tu już więcej nie postanie”, na której mam na razie permanentnie i jedynie Włochy.  

Budapeszt w jeden dzień

Wracając na Węgry – Budapeszt oczarowuje. Zwłaszcza w niemal jesienny, nieco pochmurny dzień, w którym królują odcienie szarości i niebieskości, z którymi Budapesztowi bardzo do twarzy. W końcu leży nad pięknym, modrym Dunajem i lubi się w nim przeglądać. Imponujące budowle w imponującej rzece.

Co zobaczyć w Budapeszcie? Wszystko 😉 Co zobaczyć w jeden dzień, jeśli mamy dobrą kondycję i interesują nas surowce aromatyczne, historia medycyny, zdrowie itd.? Dużo. Poniżej przegląd tego, co mnie udało się zobaczyć i mogę polecić.

Muzeum farmacji Pod Złotym Orłem (Arany Sas Patika)

Położone w tłumnie uczęszczanej, acz pięknej okolicy Bazyliki św. Stefana, muzeum Arany Sas Patika, czyli muzeum farmacji “Pod Złotym Orłem”. Jest niewielkie (więc zwiedzanie nie męczy), ale bardzo urokliwe. Pokazuje farmację sprzed kilkuset lat, m.in. pracownię alchemika. 

Labirynt Draculi

Muzeum ma jeszcze tę zaletę, że znajduje się w pobliżu zamku Buda, a przede wszystkim wejścia do labiryntu pod zamkiem. Labirynt zwiedzić warto, choć oficjalnie nie można robić zdjęć, a płacić można tylko gotówką. Pan w okienku, wśród tych wszystkich monet i banknotów wysokonominałowych wyglądających jak z dawnej epoki, od razu wzbudził we mnie skojarzenie ze sługą wampirów (bo jak inaczej przetłumaczyć familiar? Chowaniec chyba nie?). A to przecież o wampiry w tym labiryncie chodzi. No, przynajmniej mnie.

Otóż w labiryncie więziony był słynny Wład Palownik zwany Drakulą. Postać skomplikowana, żyjąca w skomplikowanych czasach. Owiana legendami, choć może też nie do końca słusznie (krążą pogłoski, że inspiracją dla najsłynniejszej wampirycznej historii był nie Wład, a jego co najmniej równie fascynująca rodaczka Elżbieta Batory…). W każdym razie, Wład spędził lata uwięziony w labiryncie. Trzeba było być twardym, żeby tyle przeżyć – zimno, wilgoć, brak światła, brrr… Albo może właśnie być wampirem ;))

Dziś zwiedzanie labiryntu to przyjemność. Muzyka, mgła, trochę historii, trochę sztuki (jest nawet kino). A po wyjściu z czeluści najlepiej od razu udać się do jakiejś kawiarni na gorącą czekoladę albo grzane wino.

Muzeum medycyny im. Ignaza Philippa Semmelweisa

A potem można przejść się nieco dalej do muzeum medycyny im. Ignaza Philippa Semmelweisa. Być może nazwisko to nic Wam nie mówi, ale historię jego właściciela znacie na pewno. To był właśnie ten lekarz, który zauważył, że dezynfekcja rąk na oddziale położniczym zapobiega zakażeniom i zmniejsza śmiertelność, a jego koledzy po fachu nie chcieli tego przyjąć do wiadomości.

Teoria początkowo nie została przyjęta, jej autor był atakowany, to spowodowało u niego problemy psychiczne, a do tego zmarł najprawdopodobniej w wyniku infekcji rany i w ogóle w tragiczny sposób… On, walczący z infekcjami, pionier antyseptyki, który wpłynął na słynnego Listera. Na szczęście z czasem Semmelweisowi oddano mu sprawiedliwość.

W każdym razie muzeum warto zwiedzić i jak widać, nie tylko dla mumii, pięknych opakowań aptecznych i klimatycznego budynku. Kilka highlightów:

Zwack Unicum Museum

Warto też zajrzeć do muzeum Unicum. Firma Zwack to producent znanych węgierskich alkoholi wysokoprocentowych. Flagowy produkt to likier ziołowy Unicum i wariacje na jego temat. Oczywiście jak to drzewiej bywało, były to kiedyś produkty lecznicze.

Teraz to jest miejsce dla wszystkich fanek i fanów szkła i butelek. Są tam ich chyba setki tysięcy i to najróżniejszych. Choć co ciekawe, nie dopatrzyłam się w tej kolekcji jakiegoś akcentu polskiego, a zwykle zwracam uwagę na różne polonica… To gdzie te bratanki do szklanki? Czy to może tyczy się Tokaja tylko?

Woda Królowej Węgier – ale której?

Poza tym Budapeszt to jeszcze dwie ważne sprawy. Węgry to przecież ojczyzna Wody Królowej Węgier. Uważanej dość powszechnie za pierwsze słynne perfumy na bazie alkoholu pochodzącego co ważne z destylacji. Poza alkoholem definiujący Wodę Królowej składnik to rozmaryn.

Podobno perfumy te miały pojawić się około XIV. w., a więc w czasach, gdy europejskim alchemikom udała się sztuka destylacji, zarówno rozmarynu, jak i alkoholu, i można je było nawet destylować razem w alembiku. 

Czym ta Woda była (panaceum, remedium na dżumę), skąd się wzięła receptura (Anioł, mnich, królowa) i kiedy – (jeszcze nie widziałam receptury starszej niż XVII-wieczna…) – trudno dziś powiedzieć, bo więcej znamy o niej legend niż faktów.

Niezwykle fascynujące w tej historii jest też to, że prawie wszystkie z kilku kandydatek na tytułową królową, mają mocne związki z Polską… Ale to też jest temat na inny raz. Materiałów mam już na artykuł naukowy.

Jednak po wizycie w Budapeszcie, po przejrzeniu różnych starych ksiąg, mam pewien niedosyt, że mało jest śladów tej legendy w Budapeszcie. Nawet śladów poszczególnych królowych trudno się doszukać, choć coś znalazłam. Nie ma tam muzeum Wody Królowej Węgier, a dla porównania w Kolonii są dwa muzea słynnych wód kolońskich… Nie mówiąc o muzeach w Grasse…

Może to też świadczy o tym, że więcej w tym wszystkim legend niż prawdy historycznej? Może… Może kiedyś ten marketing był lepszy niż dziś? Trochę mam niedosyt. Będę szukać dalej.

Termy i lecznicze wody

Na koniec termy. Termy kojarzą się nam z Rzymianami, ale jakaś forma “sauny” (używam tego określenia tutaj zbiorczo i skrótowo dla wszelkich możliwych form) była i jest wykorzystywana w każdej kulturze. Od prehistorii po współczesność, bania, polska łaźnia, a nawet suche kąpiele. Fascynujący temat. W każdym razie wpływy kultury rzymskiej sięgały często dalej niż nam się może wydawać. Termy w Walii? Termy na Węgrzech? Tak!

Wpływy imperium rzymskiego sięgały daleko i w okolicach Budapesztu istniały termy rzymskie, Thermae maiores (ruiny także można zwiedzać). Nie wnikając już w to, co działo się w tym temacie jeszcze przed Rzymianami – do dziś Budapeszt słynie z term/łaźni/źródeł termalnych i szerzej – leczniczych wód. 

Zdecydowanie warto z takich term skorzystać po intensywnym zwiedzaniu. Wybór jest spory (dla kobiet, dla mężczyzn, koedukacyjne 😉 nowoczesne i bardziej starodawne. Ja miałam przyjemność zajrzeć do Szt. Lukács gyógyfürdő, zwanych termami Łukasza lub Św. Łukasza.

Podobno w tym miejscu kompleks termalny istniał od XII w. i wiązany jest z zakonem szpitalników. Nie powinno to dziwić nikogo, kto trochę zanurkował w historię sauny, bo jej związki z religią bywały silne, jak choćby fundowanie w testamencie wizyty w łaźni ubogim.

Baseny w termach Łukasza są w budynku (labirynt, oznakowanie zwł. po ang. – średnie, ale coś za coś, klimat vintage zamiast nowoczesnych wygód) i na zewnątrz. Są sauny, gorące baseny, a wodę w niektórych miejscach można pić (w bonusie np. charakterystyczny aromat siarki).

Z kulturą saunowania bywa różnie, jak to zwykle bywa bez seansu z odpowiednio kompetentnym saunamistrzem lub -mistrzynią. Jeśli interesuje Cię temat sauny, jej historii, a zwłaszcza aromaterapii w saunie, to koniecznie zobacz też “Wielki kurs aromaterapii w saunie”.


Opublikowano

w

przez